Będąc matką lekarką
Autor: Julia Knop
Przyszedł taki moment w moim życiu zawodowym, kiedy poczułam się dorosłą lekarką. Połowa szkolenia specjalizacyjnego za mną, pacjenci wracający na wizytę właśnie do mnie, kilka sukcesów, kilka porażek i poczucie, że stoję na moich medycznych nogach na tyle mocno, że byle podmuch mnie nie przewróci. Możliwe, że za rogiem czekał huraganowy zwrot akcji w postaci jednego z tych poniedziałków, kiedy e-zwolnienie nie chce się wystawić, pacjent pisze skargę i straszy prokuraturą za brak antybiotyku na przeziębienie, a kawa w ekspresie kończy się niespodziewanie. A te nogi, co to na nich mocno stałam, mogły okazać się koślawe i niewystarczające do ochrony przed upadkiem. Jednak taki poniedziałek nie nadchodził, nic nie mąciło mojego zadowolenia z siebie, więc postanowiłam, że to doskonały czas na dziecko, naiwnie licząc, że zawodowo jest już tak stabilnie, że przerwa w pracy niewiele zmieni. O słodka naiwności! Myślę, że ilość niepewności i chaosu w życiu po prostu musi się zgadzać i nie może być człowiekowi zbyt wygodnie. Co zresztą może być doskonałą motywacją i sposobnością do rozwoju zawodowego.
Bardzo wcześnie, jeszcze w ciąży, od kilku niezwiązanych z medycyną koleżanek dostałam pytania o to, czy mi łatwiej, bo jestem lekarką. Sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Czy bycie matką lekarką różni się od bycia matką fotografką albo ekonomistką? Z jednej strony macierzyństwo to macierzyństwo i niezależnie od pochodzenia, zawodu i sytuacji jest zbiorem uniwersalnych doświadczeń, problemów i przygód. Wystarczy przypomnieć sobie scenę z ostatnich zagranicznych wakacji, kiedy skrzyżowałyśmy spojrzenie z kobietą z drugiego końca świata, próbującą, podobnie jak my, zapanować nad rozentuzjazmowanym dwulatkiem, który na tym etapie przypomina już dzikiego borsuka w agreście, a nie ludzkie dziecko. Ta sama desperacja, ta sama radość, to samo zmęczenie – rozumiemy się bez słów.
Z drugiej jednak strony wszystko to przepuszczamy przez filtr własnych doświadczeń, przekonań i wiedzy. No właśnie, wiedzy. Widzę dwie kreski na teście i nagle w głowie mości się wygodnie cały materiał z embriologii, nad którym płakałam, ucząc się do egzaminu. Jak to się nie trzymało pamięci, jak to się mieszało i nijak nie chciało połączyć w logiczną całość. Przez egzamin jakoś przebrnęłam i byłam pewna, że od tego czasu większość szczegółów, z którymi nie mam zupełnie do czynienia w pracy, z pewnością wyparowała. Jednak kiedy mój własny organizm zabrał się ochoczo do tej całej embriogenzy, zamykania cewy nerwowej i wydłużania cewy sercowej dogłowowo, otworzyła mi się w głowie szufladka, w której drzemały upakowane ciasno wszystkie słowa, które wcześniej były tylko abstrakcyjnymi pojęciami, a teraz stawały się ciałem. Dosłownie. Oczywiście pamięć w uprzejmości swojej serwowała mi zwłaszcza te wykłady, podczas których omawiano wady, niedobory, wirusy. Słowem wszystko to, co może na tym etapie pójść nie tak. A przecież może wiele, wszyscy to wiemy. Przez lata się o tym uczyliśmy, każdego dnia spotykamy się z tym w pracy. Oczywiście nie tylko lekarki martwią się o prawidłowy rozwój ciąży, nie tylko lekarki obsesyjnie łykają kwas foliowy, wyrzucając sobie, że nie dosypywały go do płatków śniadaniowych już od matury i nie tylko lekarki lądują w króliczej dziurze internetu wpisując, w wyszukiwarce: „Czy może się tak zdarzyć, że ogon z życia płodowego nie zaniknie?”, ale jak się okazuje, to właśnie my mamy w głowie szufladkę wypełnioną po brzegi złowrogimi terminami, którymi jesteśmy gotowe dozbroić nasze ciążowe lęki w najmniej odpowiednim momencie i życie z taką szufladką, to bynajmniej nie jest spacer po parku w słoneczny dzień. To pole minowe, którego nie można ominąć stwierdzeniem: „Dobra, nie czytaj o tym”, bo „to” już u nas jest.
Nakarmione matczyne lęki rosną sobie rozkosznie razem z zarodkiem, a my idziemy na pierwszą wizytę lekarską w ciąży i ponownie mamy trochę inaczej, niż pozostałe kobiety w poczekalni. Pewnie łatwiej, bo kontakt z ochroną zdrowia nas tak nie onieśmiela i nie stresuje, ale za to dostajemy w pakiecie dylematy. Czy mówić, że jestem lekarką? Czy pominąć ten fakt? Czy prowadzić ciążę u koleżanki z roku? Czy może część spraw ogarnąć we własnym zakresie? Ah! Przecież nie leczy się rodziny, ale przecież w piątkowy wieczór mogę sobie sama ogarnąć zapalenie pęcherza, nie będę zawracać nikomu głowy pierdołą - myślę sobie, żeby w środku nocy obudzić się zlana potem, bo przecież mogłam zgubić obiektywizm! Nieustanne balansowanie pomiędzy troską, czarnowidztwem i chęcią poradzenia sobie ze wszystkim we własnym zakresie, bo przecież często właśnie do tego wytrenowały nas studia i samodzielna praca w polskich realiach. A na koniec można, jak moja koleżanka, trafić na wizytę do doktora starszej daty, który dowiedziawszy się, że ma do czynienia z lekarką-kardiolożką, zaczął ją przepytywać z ginekologii i położnictwa, bo „przecież miała to na studiach” i na pewno było to właśnie to, czego oczekiwała, idąc na wizytę, jako pacjentka, z potomkiem wbijającym stopę w pęcherz moczowy, o którym przecież uczyła się na anatomii, prawda. Więc może lepiej się nie przyznawać do bycia medykiem? Tak prowadzić rozmowę, żeby nie wyszło nawet przypadkiem?
Wtedy jednak stajemy w zupełnie nowej roli, dla mnie bardzo trudnej. Po raz pierwszy to ja byłam pacjentką. Wcześniej nie chorowałam, mój pozazawodowy kontakt z medycyną ograniczał się do wizyt u dentysty i badań kontrolnych. I nagle to ja przekroczyłam próg gabinetu nie wiedząc, gdzie usiąść i gdzie odłożyć torebkę i martwiąc się wynikiem USG, które z tych emocji znów, tak jak na studiach, wyglądało jak walki mrówek. Jak sobie tę zamianę ról ułożyć w głowie? Czy być wyrozumiałym dla potknięć lekarza prowadzącego, bo przecież sama wiem, jaka to trudna praca? Czy odwrotnie, surowo oceniać każdy najmniejszy szczegół, bo przecież wiem, jak powinno być? A może w pokorze przyjmować uczucie wstydu, kiedy z perspektywy pacjentki zobaczy się nagle swoje własne niedociągnięcia? Możliwe, że takie dylematy to tylko moja historia i nie wynika z bycia lekarką. Niemniej zazdrościłam niemedycznym koleżankom, które na wizytę przychodziły bez tego całego bagażu i mogły po prostu cieszyć się dobrymi wynikami albo zezłościć na nieuprzejmego lekarza, bez zastanawiania się nad kondycją polskiej ochrony zdrowia i swojego w tym systemie miejsca.
A po ciąży przychodzi przecież jeszcze poród – nagle z wykonującego procedury, człowiek staje się tym, na którym są one wykonywane. Nagle niektóre wątpliwości i pytania pacjentów widzi się w innym świetle i ma się dla nich więcej zrozumienia. Człowiek pracuje w tym systemie, to wie, co to za daleka od ideału rzeczywistość. Ale kiedy samemu rozpoczyna się ten nielogiczny bieg przez płotki formularzy, ograniczeń, niedoborów, przepisów i wskazań refundacyjnych, to zaczyna się nie tylko wiedzieć, ale również czuć, co to znaczy. Ze smutkiem uświadamiając sobie, że to przecież i tak „tylko” poród, a nie na przykład ciężka choroba i że „gra się na kodach”, no bo więcej się rozumie, kogoś się zna ze studiów, kogoś innego ze stażu, do kolejnego znajomego można zadzwonić, żeby o coś dopytać, zalecenia się rozumie, a w razie problemów formalnych, receptę można sobie wystawić samemu.
Zderzenia z rzeczywistością są bolesne, ale na szczęście można je przekuć w wartościowe doświadczenia, które (nawet jeśli to skrajny idealizm) mogą pomóc być lepszą lekarką w przyszłości.
A jeśli chodzi o to, czy pieczątka w kieszeni ułatwia, czy utrudnia ten żmudny proces stawania się matką? Nie mam na to jednej odpowiedzi. Na pewno wpływa na odbiór całego doświadczenia, może przestawia niektóre akcenty, coś uwypukla, o coś pozwala się nie martwić, ale w innej kategorii dodaje zmartwień. Ostatecznie macierzyństwo to zawsze taka sama komedia pomyłek, dramat w wielu aktach i film familijny wymykający się prawidłom gatunku, bo pełen zwrotów akcji. Zmieniają się tylko dekoracje.